Przejście / ibid. Tomasz Różycki
Nigdy nie myślałem, że po trzydziestce
Będę się czuł tak samo zagubiony jak wtedy
Gdy miałem lat szesnaście czy dwadzieścia
Że będę siedział co wieczór z ciężką głową
Po balkonach, latał po nieznanych krajach
Sypiał w obcych dłoniach i naskórkach
Że mnie otoczą nagle popielate ciała słów
I jak psy gończe będzie mnie ścigał wiatr
Pełen rozmaitych popiołów, że będę uciekał
Bojąc się gęstych jego znaczeń, aż pojmie mnie
Któregoś dnia nieznana mowa, i osiądę na mieliźnie
Ugrząznę. I będę — zduszony, z irydowym jękiem
Plamić delikatne włókna drzew. Drzew
Które nie zawiniły przecież, a jednak stłoczone
Męczą się w tym wierszu pod dyktatem
Niejasnych imperatywów
I jak w tym wierszu właśnie, zstępującym
W pomrok, gasnącym w niespokojnym rytmie
Tak będzie mi ubywać ludzi i świata, aż w końcu
Cała ta wielobarwna błona stanie się przezroczysta
I sam czas stanie przede mną — nagi i twardy
I nic mi już nie zostanie, tylko porównać jego wąskie
Trupie ramię do lotki w skrzydle kruka czy gawrona
Która tak samo śliska, zimna i nieprzenikniona