Ekloga (III)
Nad ranem zostaję sam i wychodzę na jezioro
Obchodzę się bez cudów
Na środku jest już dobrze, grubo
Choć na obrzeżach nie do końca jeszcze
Zamarzło. Trzeba uważać. Lód od miesiąca
Wciąż tylko dudni o świcie i trzeszczy
Coś wyje pod spodem, kiedy kładę się jak fala
Plecami na jego twarzy; jakieś głosy na głębi, przebite
Włócznią stycznia. W gruncie rzeczy nic nie zamarza
Wszystko pracuje. Zima, nie zima. Jak w kopalniach
Pajęczej Kołymy, mówię do siebie na głos
Z bluźnierstwem na ustach, którego nikt tu nie usłyszy
I tylko dwie na odległym brzegu topole, jak palce
Na znak uniesione. I nagie światło za nimi
Które mi mówi — uciekaj